To nie koniec. Trochę marszu na smyczach i przed nami otwiera się płaska, rozległa i zadziwiająco świeża łąka. Środkiem przecina ją ścieżka, którą co i rusz przejeżdżają ludzie na rowerach, a poza tym nie ma nikogo. Tylko Oni i my. Hasamy beztrosko. Bubu jak zwykle markuje odgryzanie ucha Uranii, po czym sytuacja się odwraca. Do mnie nie mają takiej śmiałości, więc mam święty spokój. Po chwili śmigamy za aportami, tym razem przez suchy żywioł trawi chwastów. Jest po prostu akuratnie, wieje lekki i niezbyt gorący wietrzyk. Każde z nas pracuje z zabawką na swój sposób: ja kombinuję, markując oddawanie aportu, aby w ostatniej chwili wykonać zwód, Urania skupiona co do milimetra, a Bubu lata od Sasa do lasa, bo musi przebiec wielokrotność dystansu każdego z nas, aby poczuć choć trochę zmęczenia. Potem pijemy i odpoczywamy w cieniu tarniny. Bubu wraca na smyczy – jeszcze całkiem nie powściągnął namiętności do ganiania rowerzystów.
Nie jest bardzo gorąco. Asfaltowa, a potem szutrowa droga prowadzi nas do kanału. Tu trzeba się zatrzymać. Po obu stronach trochę ludzi z rowerami – przypatrują się, ale tylko nieliczni nam. Reszta przygląda się wodzie poniżej. Przez kładkę [wrota śluzy] nad kanałem przechodzimy pojedynczo. Na środku ja trochę się waham – szpara wystarczająco szeroka, aby wpadła w nią łapa. Lecz po chwili idę dalej. Urania, a za moment Bubu, przechodzą bez żadnego zastanowienia i dołączają do mnie, czekającego przypiętego do barierki nad kanałem. Dalej idziemy wzdłuż wody, mijając parę ludzi siedzących na brzegu. Przysiedli przy kupce rozsypanych rozmaitych śmieci – widać też lubią sobie w nich powęszyć, ale na razie udają, że zajmuje ich co innego… Do wody schodzimy wyjątkowo ostrożnie: Brzeg jest omurowany kamieniem i zaledwie w jednym miejscu do wody prowadzą strome i śliskie od porostów schody. Pływam pierwszy, aportuję moje plastikowe śmigło i gramolę się po schodach. Uranka jeszcze czeka na swoją kolej, a w międzyczasie pływa Bubu. Kiedy przychodzi czas na Urkę, ona wraca wcale nie do schodów, ale próbuje się wdrapać po stromej kamiennej skarpie. Wspina się za połowę, ale potem trawersuje do Niego stojącego po kostki w wodzie na schodach. Kiepskie pływanie, ale chociaż trochę się schłodziliśmy. Czas na wycieranie grzbietów o trawę… To nie koniec. Trochę marszu na smyczach i przed nami otwiera się płaska, rozległa i zadziwiająco świeża łąka. Środkiem przecina ją ścieżka, którą co i rusz przejeżdżają ludzie na rowerach, a poza tym nie ma nikogo. Tylko Oni i my. Hasamy beztrosko. Bubu jak zwykle markuje odgryzanie ucha Uranii, po czym sytuacja się odwraca. Do mnie nie mają takiej śmiałości, więc mam święty spokój. Po chwili śmigamy za aportami, tym razem przez suchy żywioł trawi chwastów. Jest po prostu akuratnie, wieje lekki i niezbyt gorący wietrzyk. Każde z nas pracuje z zabawką na swój sposób: ja kombinuję, markując oddawanie aportu, aby w ostatniej chwili wykonać zwód, Urania skupiona co do milimetra, a Bubu lata od Sasa do lasa, bo musi przebiec wielokrotność dystansu każdego z nas, aby poczuć choć trochę zmęczenia. Potem pijemy i odpoczywamy w cieniu tarniny. Bubu wraca na smyczy – jeszcze całkiem nie powściągnął namiętności do ganiania rowerzystów. U: Sarna? C: Tak, na pewno sarna! Była tu niedawno na paszy. I to z paroma koleżankami… U: Nie wiesz, dlaczego my się właściwie nazywamy psami pasterskimi? C: Nie, ale te sarny też są jakby coraz mniej dzikie. Spotkaliśmy się nad Naszą Rzeczką. Słodka Mateczka (Urania) przywitała go wystrzałem ze smyczy z takim kłapaniem, że aż jej zęby trzaskały. Mnie jego obecność mało obeszła – mieliśmy przecież PŁYWAĆ, więc nie było sensu rozpraszać się jakimś dzieciakiem. Po spuszczeniu luzem Uranka gnała Młodego w wysokie i uschłe już nawet tam chwasty. Ale jego strach nie obleciał – po ustaniu pogoni wystawia po chwili głowę z traw i patrzy, czy już może do nas znowu podejść. Zdrowo ciekawski. Popływać nie chciał. Myślę, że za bardzo Ludzie tego od niego oczekiwali. Za to Urania i ja poużywaliśmy sobie do syta. Po powrocie do domu Uranka dostała została odesłana do alkowy, żeby przestała wreszcie prześladować Szczeniaka. A on bardzo swobodnie zachowywał się w ogrodzie i całkiem nie mniej, kiedy wbiegł do domu. Wytrwały poszukiwacz – odnalazł wszystkie mumie gryzoni, które zeskładowały sobie na cięższe czasy nasze Kotki-Ogrodówki. Spenetrował (przypomniał sobie?) ogród, a potem jeszcze szybciutko dom. Odjeżdżali wczesnym wieczorem w już zupełnie spokojnej atmosferze. No i tak przeszła nam wizyta Afirostwa. |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|