Dość późnym rano to On wyszedł dziś pierwszy z domu. Mimo, że okno w sypialni było otwarte w nocy, o świcie nie obudziło nas rozśpiewane ptactwo, jak to miało miejsce co dnia jeszcze wczesnym latem. Teraz o brzasku panuje cisza, którą przerywa co najwyżej jakiś pojedynczy ptaszek, zadomowiony w naszym ogrodzie i chyba na razie nigdzie się nie wybierający. On krzątał się za domem, co wzbudziło Uranii i moją ciekawość do tego stopnia, że zrzuciwszy z siebie resztki snu, zajęliśmy swoje najdogodniejsze miejsce obserwacyjne przy drzwiach tarasowych. On poszedł w jedną stronę ogrodu, następnie wrócił na taras, potem, jeszcze raz gdzieś na chwilę się oddalił, ale wreszcie spostrzegł nas za szybą i kiwnął głową. W te pędy pobiegliśmy do drzwi prowadzących na ogród, które On właśnie w tej chwili odmykał. W szafie na tarasie są nasze zabawki, więc natychmiast tam skierowałem wzrok, aby nie było wątpliwości, co teraz powinno nastąpić. On najpierw chwycił frisbee, ale po chwili na czole zarysowała mu się zmarszczka, po czym odłożył krążki i wybrał piłeczki. Potem powstrzymał nas komendą siad-zostań, a sam poszedł w głąb ogrodu, na górkę, co oznacza, że zaczniemy od poszukiwań piłek schowanych w roślinności. Ale tego odbyły się tylko trzy rundy, a potem jednak wróciliśmy po frisbee. Urance rzuca się teraz jej naleśniczka niezbyt daleko, bliżej ziemi, więc nie musi podrzucać swoim rozdętym kałdunkiem zbyt wysoko, aby go dopaść. Gdy to już nastąpi, Suczka karnie wraca wywijając tą gumką do Niego, ale zawsze w ostatniej chwili mierzy się z dylematem, czy bardziej ją oddać, czy też bardziej już na zapas biec, aby schwycić ją znowu. Ja natomiast dostałem nowe frisbee: dużo lotniejsze od tych pancernych dysków, których zwykle używamy i nie obijające mi tak zębów. Wymaga często dużo energiczniejszych wybić, ale chwytam je z przyjemnością w znacznie dziwniejszych pozach, niż kiedykolwiek wcześniej mi się to udawało. Za to kiedy raz zabrałem je pod krzak tarniny i począłem miętolić i dziurawić, bardzo łatwo ustąpiło pod zębami, a po powrocie do Niego wyczułem brak aprobaty. Teraz staram się, chociaż to niezmiernie trudne, za każdym razem wracać do niego zaraz po pochwyceniu aportu. Właściwie to niemal zaraz, to jest po chwyceniu frisbee biegnę jednak jeszcze tryumfalnie do naroża ogrodu, okrążam rosnącą tam ostatnią sosnę i dopiero w swobodnym, rozciągniętym galopie wracam do niego. Tej zabawy było akurat na tyle, aby pobudzić nas do uporania się zaraz z po jej zakończeniu z potrzebami fizjologicznymi. Ja długo stałem po krzakiem derenia z uniesioną nogą, a Uranka przykucnęła w skupieniu w jednym ze swoich ulubionych miejsc, po czym odchodząc, zarysowała energicznie na ziemi pazurami kreski wskazujące, gdzie pozostawiła swoje znaki. Zasłużyliśmy na porannego drinka z kranu pod krową... Urania, naturalnie przypadkiem, prezentuje w pełni swój stan przygotowań na przyjęcie maluchów Akurat wczoraj zaczęła zmieniać się pogoda. Wyraźnie powiało chłodniejszym powietrzem - co za ulga, potem po południu zaczęło kropić, a wieczorem deszcz przeszedł w gęstą i równomierną ulewę. Jakby w zgodzie z pogodą dzisiejszy poranek potoczył się bardzo leniwie. Obudziliśmy się chyba o zwykłej porze, bo przez otwarte okno wpadały wprawdzie odgłosy ptaków, ale człowieka ani samochodu nie dało się usłyszeć. Przeciągając się podszedłem do łóżka i, jak zwykle, położyłem głowę na jego krawędzi, czekając na rękę, która mnie połaskocze pod pyskiem. Potem pozwoliłem sobie wskoczyć na łóżko przednimi łapami i umożliwić przeczesanie mi palcami sierści na grzbiecie i bokach. Dzisiaj na tym się skończyło, bo Urania, wciąż leżąca na kołdrze po drugiej stronie łóżka, odemknęła w tym czasie tylko oczy i, nieskora do wszczęcia ze mną przepychanki, skupiała się na razie na niewykonywaniu najmniejszego nawet ruchu. On jednak wstał i odbyliśmy rytuał zakładania obroży, po czym poczłapałem z Uranią za Nim, aby, kiedy kręcił się po domu odsłaniając okna, wrócić do drzemki. Niebawem jednak zajęliśmy pozycje wyjściowe w sieni i otwarły się drzwi na ogród. Na tarasie czekały na nas wszystkich Ogrodówki - dwie bure kotki, z którymi, biorąc pod uwagę całe znane nam kocie towarzystwo, mamy najbardziej harmonijne relacje. Nic więc dziwnego, że po krótkim ocieranio-witaniu się z nami, dały Mu znać mową ciała, że oczekują napełnienia miski stojącej na tarasowym stole. Urania i ja w tym czasie rozwiązywaliśmy dylemat, czy wychodzić na przemoczoną trawę. Ponieważ jednak akurat nie padało, ruszyliśmy za Nim. Wyszło na to, że zabawy nie będzie i mamy tylko skorzystać z toalety, bo On chodził po ogrodzie nie zabrawszy ze sobą żadnych przedmiotów. Próbowałem Mu pokazać, że to nie stanowi przeszkody - wyrwałem nawet z ziemi bardzo atrakcyjny korzonek, ale w końcu dałem spokój i wróciliśmy na taras, a stąd po wytarciu łap do domu. W domu jednak nie dawałem za wygraną i wymownie stanąłem po stojącym na blacie pudełkiem z zabawkami, co skłoniło Go wreszcie do poszarpania się z nami jedną z nich. Zabawa jednak szybko wyczerpała Jego siły, chociaż staraliśmy się je oboje podtrzymać, jak mogliśmy najlepiej: Urania niby-groźnym warczeniem, a ja radosnym i odbijającym się w całym domu szczekaniem. W tej sytuacji jeszcze tylko coś przekąsiliśmy - On coś z lodówki (dał nam do oblizania palce), a my trochę chrupek, i mogliśmy powrócić do przerwanego wypoczynku. Nie ma Jej od wczoraj. Ostatniej nocy spaliśmy więc wszyscy w salonie przy kominku, który wypalił się dopiero nad ranem. On i Urania na sofie, ja oczywiście na baranicy przy drzwiach na taras. Oznacza to też, że jedyny dłuższy pobyt na dworze odbywamy rano, bo potem On może dopiero poświęcić nam czas wieczorem, kiedy jest już całkiem ciemno. Ale poranki są teraz niemal rytualne... Jeszcze po ciemku wychodzimy opróżnić pęcherze (my - psy), ale tylko na krótko. Drugi raz jesteśmy na zewnątrz, kiedy zrobi się już przynajmniej szaro, a zaczynamy od rozgrzewki, czyli przeciągania liny. To robi nam bardzo dobrze na mięśnie i pozwala wypracować dobrze wymodulowany i groźny warkot. W tej zabawie stosuję dwie podstawowe techniki: ciągnij-ile-wlezie oraz kołowrotek. Kołowrotek polega na tańczeniu wokół Niego (trzyma sznur) w podskokach w wybranym kierunku, aż ma dosyć i zaczyna ściągać sznur do siebie. Uranka też w tym czasie zwykle jest przyczepiona do sznura, okazjonalnie wskakując mi na barki. Może ciągnie trochę słabiej, ale w warkot wkłada całe serce. Po sznurze On wprowadza szukanie piłeczek. Łatwiej jest je znaleźć, kiedy rzuci je w nowe miejsce, w którym nie ma za wiele naszych starych zapachów. Ale w ogródku o takie raczej trudno, więc czasem szukanie trochę się przeciąga. Każde z nas ma swoją piłkę i dobrze ją rozpoznaje - jeżeli chwyci piłkę drugiego, niemal od razu ją wypuszcza i dalej poszukuje własnej. Wreszcie następuje bardziej energiczna zabawa - aportowanie rzuconej piłki na naszej łączce-pod-górkę. Urania bardzo się ekscytuje i po każdym oddaniu piłki głośno domaga się powtórnego rzucenia. Zdaje się w ogóle tym nie nudzić, a za to ja już po paru aportach staram się wprowadzić urozmaicenie: nie oddaję piłki od razu, tylko zaczynam się z Nim drażnić, przebiegając mu z nią przed nosem. Na razie bezskutecznie, ale mówią, że kropla drąży skałę. Może kiedyś za mną pogoni? Mamy w ogrodzie dwie koślawe stacjonaty i każdego ranka robimy przez nie parę przebiegów. Na początku mi w Jego mniemaniu chyba nie szło, bo brałem pierwszą, a drugą w szeregu już sobie omijałem, ale ostatnio zaliczam obie w jedną i drugą stronę i wyczuwam, że jest zadowolony. Po stacjonatach chodzimy trochę przy nodze i przypominamy sobie inne proste komendy. W ogródku można Mu zrobić przyjemność i nie zrywać się, bo tu i tak niewiele się dzieje. Do tego od jakiegoś czasu daje nam znowu takie małe miękkie i pachnące smakołyki, więc jestem skłonny dla nich trochę się poświęcić. Urania za jedzenie zawsze mogła oddać (prawie?) wszystko, więc to ona dopiero demonstruje wzorową karność i wpatruje się w Niego nachalnie... Poranny rytuał kończymy lataniem za kijem przyniesionym z jakiegoś spaceru, który On przechowuje w drewutni. Ciekawe, kiedy codzienne powtarzanie tego wszystkiego mu się znudzi. W każdym razie w naszym imieniu zapewniam, że Psom chyba nigdy. U: Sarna? C: Tak, na pewno sarna! Była tu niedawno na paszy. I to z paroma koleżankami… U: Nie wiesz, dlaczego my się właściwie nazywamy psami pasterskimi? C: Nie, ale te sarny też są jakby coraz mniej dzikie. Był chyba dzień wolny, bo wyjechaliśmy z domu rano samochodem, kiedy Ona jeszcze spała. Nie pojechaliśmy jednak do Miasta – po niedługim czasie samochód zatrzymał się na polnej drodze, z dala od zabudowań. Słońce przeświecało przez rząd topól rosnących nieopodal, ale było ciągle bardzo chłodno. W kładących się jeszcze bardzo długo cieniach drzew i krzewów bielał szron. Ruszyliśmy od razu drogą: On równo przed siebie, starając się omijać co głębsze kałuże i otaczające je błoto, a my myszkując po zaroślach i między bruzdami czarno połyskującej ziemi. Teren był wilgotny, a przy drodze biegł szeroki rów wypełniony wodą, którą pokrywał zielony kożuch rzęsy. Widać było, że ludzie tu rzadko zaglądają, bo w po chwili między koleinami drogi pojawiły się całkiem już wyrośnięte krzaki [głogu], a jedynym znalezionym śmieciem była zgnieciona plastikowa butelka. Urania wypłoszyła spod kępy traw na skraju pola bażanta, a ja wciągając górny wiatr zwietrzyłem sarny. Szliśmy dalej przed siebie, aż już całkiem niedaleko pokazały się zabudowania. My jednak skręciliśmy z prowadzącej do nich drogi w kierunku linii krzewów, która zwykle wyznacza albo inną drogę, albo rów. W pewnym momencie wyleciało od tamtej strony stado szpaków, które jakby na nasz widok pękło na pół i rozleciało się na boki. Zza zarośli wyłonił się rów i to na tyle szeroki, że nikt nie palił się do jego przeskoczenia, a tym bardziej pokonywania w bród. Pozostało nam iść skrajem szmatu tłustej ziemi przylegającym do niego. On kroczył podtrzymując sobie nogawki spodni i zatrzymując się co chwila, aby obejrzeć swoje oblepiające się z kroku na krok błotem buty. Ciekawe, że żadna z naszych ośmiu łap tak nie wyglądała. Wreszcie weszliśmy znowu na polną drogę tu i ówdzie wysypaną rozdrobnionym gruzem. Ludzie często w taki sposób pozbywają się śmieci, na których my sobie czasem kaleczymy łapy, więc raczej omijamy takie chrzęszczące wysypiska. On się jednak nachylił i podniósł czerwony odłamek, a potem inny i jeszcze kilka. Odwracał je i oglądał z obu stron. [Na kawałkach dachówek znalezionych w polach koło Starego Wiązowa można było odczytać koders i sdorf, co razem daje Kodersdorf na Łużycach, gdzie dawniej mieściła się nieczynna już dziś cegielnia.] Droga powrotna do samochodu prowadziła pod wiatr. Po jakimś czasie wkroczyliśmy na tę samą topolową aleję, a kiedy minęliśmy ostatnie drzewo, zwrócił moją uwagę jakiś ruch na polu wznoszącym się łagodnie z boku. Zapomniałem o wszystkim innym i pobiegłem to sprawdzić, a Uranka oczywiście za mną. Sarny zmieniły już sierść na zimową. Po ich letniej rudości nie został nawet ślad i nosiły się teraz w tonacji szarej z lekkim brunatnym odcieniem, wszystkie tłuste i dorodne, mające na polach ciągle pod dostatkiem pożywnych ozimin do obskubywania.
Kiedy wróciłem do Niego, stał przy samochodzie, a Uranka już leżała obok przylgnięta do trawy i dysząca rozwartą paszczą i wywieszonym jęzorem, na wpół nieprzytomna ze zmęczenia, ale promieniująca radością. Nieuchronnie nadeszły dni wycieczek, po których nasza sierść jest oblepiona zaschniętym błotem, a Oni długo nas wycierają i wyczesują przed wpuszczeniem do domu – zresztą z mizernym skutkiem, bo na podłodze zawsze mimo wszystko chrzęszczą ziarna piasku… Tego dnia nad ranem usłyszałem przez otwarte okno pogęgiwanie znad pól przed domem. Było jeszcze ciemno, więc polegiwaliśmy w naszych legowiskach w sypialni, Uranka zaś tylko co jakiś czas wydawała swoje „m-m-m”, przewracając się przez sen – potwierdzało to tylko, że ona wydaje znakomitą większość wszystkich dźwięków, dobiegających z naszego stada, że o tych najbardziej wstydliwych nie wspomnę. On już chyba jednak nie mógł spać, ale tylko zapalił światło i zaczął czytać. W takim razie ani mnie, ani jeszcze bardziej Małej nie trzeba było mówić, abyśmy jeszcze też nie wstawali. Podnieśliśmy się wszyscy, kiedy już się na dobre rozwidniło. Gdy On się ubierał, my po zaliczyliśmy jak zwykle porcję porannego ziewania i przeciągania, od czasu do czasu pchając mu się przed oczy, aby nie zapomniał o naszym istnieniu i na pewno zabrał nas na dwór. Wyszliśmy, kiedy On już miał w ręce kubek z kawą. Wokoło panowała wiejska poranna cisza, jaka zdarza się co kilka dni, zwykle następując po dniu wzmożonej aktywności na większości okolicznych podwórek. Najczęściej w taki spokojny poranek On też nic nie robi, poza delektowaniem się z tarasu obserwacją łąki i tego, co się na niej dzieje, a następnie dłuższym i staranniejszym przygotowywaniem swojego śniadania. Teraz jednak od razu schwycił taczkę i pojechał przed dom, gdzie zaczął ładować na nią ziemię. Od jakiegoś czasu nie towarzyszę Mu już tak gorliwie przy pracach ogrodowych, jak za młodu. Kiedyś w przy takich okazjach zawsze byłem z Nim, a tylko w najgorsze upały znajdowałem sobie cień jak najbliżej miejsca, gdzie akurat coś robił. Z upływem czasu to uległo zmianie, a pałeczkę przejęła Mała, chodząc za nim krok w krok i przyglądając się temu, co robi. Ja wtedy zwykle pozostaję na tarasie w swoim i Uranki stałym miejscu pod ławką. Tym razem jednak pobiegliśmy z Nim oboje, wykonując patrol od samej góry do bramy, z dłuższym przystankiem i obserwacją oraz węszeniem w stronę pola przed nią. Zawróciliśmy galopem , kiedy On pchał już pełną ziemi taczkę podjazdem w górę za dom. Ten cykl powtórzyliśmy parę razy, aż do momentu, kiedy On po kolejnej zapchanej na górę taczce miał widoczne problemy z wyprostowaniem pleców, a oczy wydające się wyłazić z orbit. Wtedy padł na ławkę i, kiedy już odzyskał normalny oddech, dopił kawę, a my zajęliśmy swoje miejsca: ja pod ławką, a Uranka na piasku przed tarasem. Piasek tam był od zawsze, teraz wprawdzie już równo rozgrabiony, ale wciąż to jest po betonie pod ławką drugie jej ulubione miejsce relaksu. Jego niewątpliwym atutem jest to, że wprawdzie beton o poranku jest równie chłodny, ale piasek można, powierciwszy się na nim nieco, lepiej dopasować do kształtu swojego ciała, co widać dla Małej miało pierwszorzędne znaczenie. Ukoronowaniem tego jej dopasowywania zawsze jest wpakowanie nosa w piach, co skutkuje powrotem do domu z pyszczkiem przypominającym nadmorską plażę, co zresztą jej zdaje się absolutnie nie przeszkadzać. Skończył pracę na dobre, kiedy słońce już było wysoko i zrobiło się całkiem ciepło, a z drogi przed domem co jakiś czas dobiegał dźwięk przejeżdżającego samochodu. Wtedy poszliśmy do kuchni na zasłużone śniadanie – w menu dla wszystkich były jajka. Po opróżnieniu swojej miski już rutynowo Uranka wylizała moją, ja natomiast sprawdziłem wiadro z odpadkami na kompost stojące pod zlewem, bo czasem trafia tam coś, co według nas jest ciągle całkiem atrakcyjnym kąskiem. Potem, korzystając z tego, że chciał mnie pogłaskać, obwąchałem Mu palce, na których został jak zwykle zapach tego, co jadł. W końcu, uznawszy, że jedzenie definitywnie jest skończone, poszedłem poszukać jakiejś zabawki. On jednak miał widać inne plany: szybko wziął prysznic, po czym wszyscy udaliśmy się z powrotem do swoich legowisk (ewentualnie łóżek). Kto rano wstaje, ten drugi raz idzie spać. Z powodu rujki Uranki chodzę ostatnio na spacery tylko z Nim... -------------------------o------------------------- -------------------------o-------------------------
Życie psa nie jest łatwe. Powiedzmy, że mój opiekun zaniemógł i spędza większość dnia w łóżku z książką lub komputerem. Wtedy czuję się prawdziwie zaniedbany.
Zaniedbanie zaczyna się rankiem: dłużej śpimy. Pomimo, że słonko już dawno wstało i sąsiedzi pracują na swoich grządkach, w naszej sypialni panuje półmrok zaciągniętych zasłon i słychać tylko równomierne oddechy, a czasem głośniejsze westchnięcie albo trzeszczenie łóżka, kiedy któreś z Nich przewraca się na drugi bok. Nie jestem jakimś tam rannym ptaszkiem, ale kiedy mija ósma, wtedy już tylko udaję, że śpię. Oczy mam większość czasu otwarte i czekam na jakiś sygnał, że dla Niego noc się też już skończyła. Dobieram starannie reakcję do jego akcji: jeżeli otworzy oczy i przewróci się na stronę brzegu łóżka, to podchodzę i kładę kufę na materacu. Ura też to próbuje robić, ale ma mniejszą głowę, no i w ogóle jest mniejsza, zatem kończy w drugim szeregu, poza zasięgiem jego dłoni. Jeżeli jednak on usiądzie na łóżku, to zaczynamy z Urą nasz taniec chodzony-ocierany, przy czym Ura dodaje elementy wokalne. Wygląda na to, że wreszcie na dwór. I rzeczywiście - On wstaje, naciąga szlafrok (wiecznie mówi na to porannik - tego słowa nikt tu nie rozumie) i zmierzamy do wyjścia, a piosenka Uranii nieco narasta. Jeszcze wkłada czapkę (do tego porannika), przechodzimy rytuał siad-zostań przed drzwiami, i nareszcie: śmig! Tylko, że on najwyraźniej dziś myśli, że pójdę sam sikać. Może tak by było, gdybyśmy wyszli o 4.30, kiedy było jeszcze chłodno, ale teraz? Po co mam gdzieś chodzić - futro grube, czarne, lekki też nie jestem, a do tego na ogródek mam pod górkę. Stoję, a potem waruję na tarasie pracując na swoje odciski na łokciach. Swoją drogą, mogliby jakieś deski tu wreszcie ułożyć, ale beton też ujdzie. Wprawdzie pęcherz mam pełny, ale jeszcze trochę da radę się rozciągnąć, a najwyżej potem sobie dłużej postoję pod krzakiem kontemplując zapachy. Od czasu do czasu rzucam znacząco okiem w kierunku rozchwianego stołu, na którym leży kilka zabawek. Ale On chwilowo ma inne plany, bo maszeruje do sadu, gdzie pod pniem ściętego orzecha założył sobie grządkę. Jest niewiarygodne, ile on tam wkłada troski, a to przecież tylko parę rządków różnego zielska. Coś tam wyrywają, płuczą, pojadają, ale ile On się już nachodził, napielił, nagracował, napodlewał... Teraz też będzie podlewał. A przecież koty podlewają to codziennie bez jego udziału, kopiąc przy tym w grządce urocze dołeczki, a tak rzetelnie, że już pierwszy rządek zielska właściwie nie istnieje. Powinienem napisać kopały, bo przykrył to wreszcie siatką i koty szukają innego miękkiego spłachetka gleby, co w tym "ogrodzie" nie jest łatwe. A mogliby tak jak ja i Urania jeść trawę, która rośnie tuż obok bez żadnego z Jego strony wsparcia. Wreszcie wrócił na taras, ale jeszcze coś marudzi, bo będzie pompował opryskiwacz. Pach-pach-pach, a potem leci znowu do sadu i coś tam opryskuje, później coś koło domu, i jeszcze coś, aby zakończyć to syczącą dekompresją opryskiwacza i odstawieniem go na miejsce. Teraz przypomni sobie o nas. W międzyczasie Ura poszła sobie w trawę, kucnęła na krótko, po czym zaczęła wędrować pilnie wywąchując zapachy pozostawione na źdźbłach jeszcze w nocy. Ona jeszcze ma tę dziecięcą motywację, a ja nigdy nie byłem wyrywny. Ten ogród znam od dwóch lat, a żeby poczuć jakiś intensywny i nowy zapach, musiałbym potruchtać przynajmniej na górkę pod płot, gdzie odbywa się nocny tranzyt różnych powsinogów, a do tego pod ogrodzenie podchodzi dziczyzna. W obliczu tych faktów czekam, aż on wreszcie weźmie coś interesującego do ręki. Bierze frisbee i piłkę. Tak jest od niedawna, od kiedy to Ona wpadła na to, że mając dwa psy należy im rzucać dwa aporty. Przedtem wyglądało to tak, że aport był jeden. Startowaliśmy po niego w zasadzie jednocześnie, tylko, że scenariusz był nieco inny w zależności od tego, kto pierwszy schwycił aport. Jeżeli byłem to ja, to wracałem z nim z Uranią przyczepioną do aportu lub do własnego boku, a zależało to tylko od tego, czy sam aport był na tyle duży, aby go uchwycić. Kiedy natomiast Ura była pierwsza, wykonywała z nim serią półobrotów w miarę, jak próbowałem jej go odebrać. Dopiero po jakimś czasie i jego wysiłku, Mała wreszcie podbiegała do Niego i rzucała aport. Dziś jest inaczej: ja galopuję i chwytam frisbee, a Urka piłeczkę. Nauczyła się zresztą już ją łapać niezgorzej w powietrzu, więc może będzie z niej namiętna amatorka dysku w przyszłości. Potem wracamy, każde według swojego rozkładu, bez szarpania czy ociągania. To było takie proste! Ale dzisiaj jest też inaczej z innego powodu, to znaczy zabawa trwała jeszcze krótko, a już kończymy i idziemy na obchód, a potem do domu. Wyraźnie coś Mu jeszcze dolega. Chyba ma wyrzuty sumienia, bo nas dokładnie wyciera - zawsze jestem pod brodą cały mokry po aportowaniu - a na dodatek funduje małe czesanko. Dobre i to, a może w domu coś ciekawego znajdzie się na podłodze do poszarpania? Poza tym będzie śniadanie. Tak właśnie wygląda poranek psa zaniedbanego! |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|