Na szczycie spotykamy tylko parę z czarnym kundelkiem, ale Cyrus i Bubu na wszelki wypadek lądują przywiązani do słupka (z herbami Lądka i Javornika), dzięki czemu parka ma od nas spokój. Wokół niezmiernie elegancko: nowiuteńka wieża widokowa – chwilowo ze względu na aurę bezużyteczna, kilka identycznych zadaszeń, każde ze stołem i parą ławek, wspominkowe zdjęcie z prehistorycznych czasów, mini kapliczka ku pamięci księdza miłośnika Świętego Huberta, kiosk gastronomiczny, również z oczywistych względów zamknięty, a wreszcie krótki rys historyczny dotyczący Borówkowej i okolicy sprzed stu lat, rzecz jasna z dużą ilością niemieckich słów. Wynika z niego, że mieszkańcy tych elizejskich okolic zajmowali się wówczas głównie krzewieniem turystyki. Wprawdzie w międzyczasie różne rzeczy się porobiły, ale rys o tym już nie wspomina.
Pozdrawiamy się z sympatyczną czeską parą na pożegnanie, przy czym Uranka otrzymuje przywilej ostrzegawczego podbiegnięcia i oszczekania ich, co zostaje przyjęte ze zrozumieniem. Następnie ruszamy za nimi w drogę powrotną w bezpiecznej już odległości (kundelek) w gęstniejącym na powrót deszczu. W międzyczasie parking na przełęczy zapełnił się podobnymi do nas desperatami, a może tylko zmotoryzowanymi poszukującymi toalety.
Spacery jak ten są niezmiernie pożyteczne. Psiury, chociaż odpoczęły w samochodzie w ponadgodzinnej drodze powrotnej, to jednak po uporaniu się z kośćmi, a niedługo potem i kolacją, nie przejawiały już ochoty na harce po domu za drażniącymi je kotami. Rozlokowaliśmy się na sofach spełnieni fizycznie i intelektualnie.